tam zobaczy... Któż wie, może to nie było jéj obojętne? może zobaczyć go pragnęła?...
Gdy konie zatrzymały się przed drewnianym kościołkiem... u drzwi znalazła wysiadając Borodzicza, który rękę jéj podał i wprowadził — Zygmunta tu nie było... Mowy o nim w kilku słowach żadnéj... Gdy wziąwszy swięconéj wody ze staréj granitowéj kropielnicy, oczy podniosła w prawo, pod chorągwią uderzył ją mundur i postawa... Nie widząc twarzy poznała Zygmunta. Stał właśnie przy téj ławce, kollatorskiéj oparty w któréj ona siadać była zwykła... Zawahała się, lecz zmienić miejsce byłoby okazać obawę... zwrócić oczy... Musiała więc iść do téj ławki, przejść obok niego... siąść tuż. Mimowolnie podniosła wzrok i spotkała wejrzenie Zygmunta, który na nie czatował. Piętka jakby obcy a ledwie znajomy człowiek, nie okazując wzruszenia, cofnął się przez grzeczność o krok czyniąc jéj miejsce i ukłonił się. Pani Elżbieta nie wiedziała już sama czy mu ten ukłon oddała, drżąca wsunęła się do ławki z małą Kasią, klękła, złożyła ręce, spuściła głowę i zaczęła się modlić. Nie śmiała ani oczu podnieść, ani głowy obrócić, żeby znów z nim się nie spotkać. Całą mszę przeklęczała nieruchoma prawie, nie wiedząc co się w koło działo... modliła się nierozumiejąc słów modlitwy... dreszcz ją przebiegał. Napróżno usiłowała się uspokoić, pohamować pomięszanie, które ją ogarnęło, mimo władzy jaką miała nad sobą — było to dla niéj niepodobieństwem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/234
Ta strona została uwierzytelniona.