Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/253

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ze mnie to tam niewielki gospodarz — mówił Zygmunt — a przyznam się państwu, ani dla kogo, ani dla czego pracować nie mam — po co!
— Przecięż, cicho wtrąciła Elżusia: praca to taka rzecz, co sama przez się życie słodzi... najlepsze lekarstwo.
— To prawda! odparł Zypmunt; ale i do niéj sił potrzeba, a człowiek jest czasem jak zegarek, w którym sprężyna pęknie i iść nie ma czém.
To mówiąc westchnął, i byłaby może rozmowa tak pięknie poczęta szczęśliwszy obrót wzięła, gdyby w téj chwili jak na złość, podniosłszy się ktoś z honoracyorów, nie okrzyknął wymownie zdrowia państwa młodych... Palnął tedy i moździerz pod oknem z hałasem takim, że jedna szyba przestraszona pękła, kilka pań krzyknęło, a cały stół zawtórował wiwatowi, jużby i trąby sądu ostatecznego słychać nie było, gdyby w téj chwili zagrzmiała.
Podnieśli się wszyscy... Mioduszewski okrutnie, zły... Zdrowie państwa młodych! Zdrowie!
Od tego kielicha poczęły się inne, boć zaraz pana wojskiego pito, potém podkomorzego, który pierwszy toast wnosił, potém koleją do nieskończoności biesiadujących pań i panów... A wszystkim tym „przezdrowiom“ towarzyszyły przemówienia, okrzyki, śmiechy i wrzawa taka, że o rozmowie myśleć nikt nie mógł. Co kto miał pilniejszego, kładł sąsiadowi wprost do ucha. Czas ten jednak nie został stracony, Zygmunt kilka razy spojrzał na Elżusię,