— Ja myślę...
— Cóż waćpan myślisz? spytał Borodzicz.
— Może ja głupstwo myślę — dodał pierwszy, ale dalipan z dobrego serca dla obojga.
— Ale cóż?
— Ba! oto mospanie noc... ona chce koniecznie jechać... dać jej konie... Zygmunt niech na kozieł siada za furmana... waćpan za służącego... wieźcie ją do domu... Gdy on tam raz będzie, a padnie jéj do nóg — chybam nie szlachcie, żeby się nareszcie nie rozczuliła i nie przebaczyła, a nie pozwoliła mu zostać... Niech, mospanie, własną żonę wykradnie... innéj rady nie ma...
Borodzicz się zaśmiał tylko.
— Trochęś sobie w czubek nalał! rzekł do Mioduszewskiego... to się na nic nie zdało.
— Według mnie jedyna rada dodał upierając się stary... Jeżeli to nie pomoże, to nic w świecie.
— A cóż zrobicie ze stryjem Eligim?
— To sęk! zawołał Mioduszewski — jabym go spoił, tak żeby zostać musiał...
— A ona sama nie pojedzie!
— Dla czego? przerwał stary — myślisz, że się czegokolwiek w świecie boi? Ona? ha! ha! Byle dobrze rzecz się ukartowała.
— A no, i Zygmunt nie wiem czy się na to ważyć będzie...
— Ja przy mojém stoję — a no, pierwsza rzecz — co będzie to będzie, na wszelki przypadek, chodź asin-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/261
Ta strona została uwierzytelniona.