powoli, gwiazdy bladły i znikały. Wjechali do wsi... Cisza i sen w niéj królowały jeszcze, koguty piały tylko po chatach... i rżały konie gdzieś w stajenkach obudzone. Bramy do dworu nie było komu otworzyć... Borodzicz, który udawał sługę, zlazł z kozłów. — Elżusia wychyliła się pytając:
— Jakto? jużeśmy w domu?
— Tak, pani dobrodziejko...
Poznała go po głosie.
— A! to pan!
— Tak jest... chciałem być pewien, że bezpiecznie woźnica ją odwiezie...
— O mój Boże! to pan? powtórzyła powtórnie Elżusia...
Borodzicz tymczasem wrota otwierał, i pośpieszył na kozieł, bo tu rola nieszczęśliwego woźnicy, rola niebezpieczna rozpocząć się miała...
Ledwie się konie zatrzymały w ganku, Zygmunt drżący spuścił się z kozłów oddając léjce przyjacielowi; przyszedł do drzwiczek... dzień był szary... lecz mimo tego mroku, Elżusia spojrzawszy nań poznała natychmiast.
Zygmuś przykląkł — na stopień wyciągniętą nóżkę całował.
— Elżusiu! albo mi przebaczysz i przyjmiesz, lub idę i topię się w stawie! Nie chcę dłużéj żyć bez ciebie...
To mowiąc nie opierającą się mu i powolną wziął na ręce... i z tym drogim ciężarem wszedł na ganek..
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/268
Ta strona została uwierzytelniona.