Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

czterech, trąbili w uszy smalili finfy pod nosem, oblewali wodą! leżałeś jak kamień.
— A to proszę!... to proszę! rozpaczająco rzekł Eligi — na sen mi dano — czy co?
— Ja tam nie wiem, ale spałeś jak bobak...
— Ale z kimże pojechała? z kim pojechała?
— Oto się nie frasuj, lepszego stróża wybrać sobie nie mogła nad tego, który ją tam odwiózł...
— Przecię któż?
— Naturalnie mąż!
— Jaki mąż! zawołał Eligi — co asindziéj pleciesz?..
Verbum nobile, że mąż ją powiózł — za to ci mogę ręczyć. Wasz Staszuk pijaniuteńki leży jeszcze w wozowni... Nie było sposobu, Zygmunt się podjął wieźć, a wiesz, że doskonale wozi... i pojechał.
— No, to się skończyło! zawołał Eligi ręce załamując — on już tam zostanie.
— Myślisz? rzekł Mioduszewski...
— E! niezawodnie! Jeśli ją powiózł, rzecz skończona.
— Zjedzże barszczu, ja cię wezmę na swoją bryczkę, pojedziemy chyba zobaczyć co się tam u nich dzieje...
— Zawsze mówiłem do wczorajszego dnia — odezwał się smutnie Eligi — Herod-baba — a no, im nigdy wierzyć nie można, w końcu każda zmięknie... no, i ta trzy lata męczyła się, odpychała... odgrażała... a teraz...