Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

Na drugim noclegu przed Warszawą zastali gospodę, do któréj pod wieczór dążyli na pewno, tak napchaną końmi i ludźmi, że już się do niéj wcisnąć nie było sposobu. Słońce zaszło było właśnie i mrok w lesie padał gęsty. Stryj Eligi, który wysiadł z kolebki, żeby nocleg opatrzyć, powrócił z twarzą przeciągniętą i wąsami opuszczonemi.
— Co tu robić moja dobrodziéjko — rzekł: ani sposobu się do karczmy docisnąć, tyle ludzi i koni, różnego tałałajstwa, zbieranéj drużyny, iż nocować ani myśleć. Panów i chłopów sienie pełne, a w karczmie jak we młynie, kto pierwszy zajedzie ten pan.... trudno wyganiać. Tymczasem noc nadciąga, koniska łby pospuszczały zmęczone.
— A! ozwała się Elżusia: juści kobiecie ktokolwiek izdebki ustąpi — a konie i jezdni choćby się obozem położyli — niech no stryjaszek lepiéj poprobuje.
Poszedł pan Eligi po głowie się skrobiąc. Za Zygmusia, kiedy doma ucztował, gości w nim bywało mnóstwo, trafili się i z różnych stron przejezdni, mieli tedy znajomości co niemiara po świecie całym. Ledwie stryj od kolebki odpadł, gdy dorodny mężczyzna, po podróżnemu a raczéj po domowemu ubrany przystąpił do niego.
— Wszakci Okóń, jeśli mnie oczy nie mylą?
— Ten sam, Eligi, do usług — a kogoż mam honor?....
— Jakżeś mnie nie poznał, Trzaska!! pamiętasz to, jakeśmy u Zygmusia pili razem z kulawki?