i rozmowę prowadziła jak dobry gracz partyę maryaszową. Gdy przyszło żegnać się wieczorem, bo jejmość do dnia jechać chciała, Trzaska z westchnieniem rączkę jéj ucałowawszy, stryja zabrał jeszcze do siebie na lampkę miodu do poduszki.
— Ej! mosanie, rzekł mu podochocony, co to te szczęście ludzkie, prawda co starzy mówili, że jednemu szydła golą, drugiemu brzytwy nie chcą — otóż tak w życiu, — bałamut taki, wiercipięta jak Zygmunt, dostanie żonę jakiéj ze świecą szukać drugiéj i nie znaleźć, a poczciwemu człowiekowi coby ją szanować umiał, los da może koczkodona.
— No, powiem ja asindziejowi, dodał stryj cicho, sącząc powoli lampeczkę swoją — wszak ci to rodzona synowica moja i kocham ją mocno, ale mimo jéj wielkiéj piękności i rozumu, może bym żyć się obawiał z jejmością.
— A to czemu?
— Ba! wprawdzieć Zygmunt sam temu winien, że do tego ją doprowadził, a no gdy się spotkają niewiadomo co z nim będzie... Ona sama powiada, że mu gotowa w łeb wypalić — i — krucice z sobą nosi!
Trzaska się z siedzenia porwał z okrzykiem.
— Otoż to mi kobieta! zawołał, to charakter! A już, powiem wam, z takiéj rączki i zginąć miło... I mówisz asindziéj, że gotowa to uczynić?
— Grosza bym za to niedał! potwierdził stryj.
Drugi to już raz słysząc z ust pana Eligiego, zamyślił się Trzaska.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.