na gościńcu, a konie miał rącze i woźnicy kazał by ich nie żałował.
Nigdy, bywało siedząc doma Piętka bez mnogiego dworu przy sobie obejść się nie mógł. Choć fortuna szlachecka nie bardzo starczyła na to, młodzieży kilku miewał przy sobie, aby mieć z kim pobaraszkować, w warcaby zagrać, na polowanie ruszyć i do celu o lepszą strzelać. Mieniało się to u niego, bo na jurgielt i barwę brać nie mógł, tylko zwykle czasowy dawał przytułek takim, którzy sobie dworskiéj służby szukali. Ale że dostatek był, kuchnia zawiesista i Zygmunt wesoły towarzysz, nigdy tam na nich nie zbywało. A trafiali się różni, czasem pokorne chłopaki choć ich do rany przyłożyć, więcéj trutniów, próżniaków i burdy, z którą długo żyć trudno. Pan Zygmunt to potém bez ceremonii wymiatał, — lecz gdy jednego się pozbył, trzech na jego miejsce przystawało. Było już takie zaprowadzenie na dworze iż szli jak w dym... do Piętki. Gdy się który tylko nie miał gdzie podziać — słano go do Zygmusia.
Jejmość wprawdzie tego dworu darmozjadów nie lubiła, ale jemu pochlebiało, że zawsze z kalwakatą dworno się mógł przedstawiać. Ostatniemi czasy przybłąkał się był tak niejaki Julek Dziemba, chłopak niczego, a trudno go było poznać rzeczywiście kim był, bo milczał wiele, pokorną miał postać — tylko wedle przysłowia, cicha woda brzegi rwie — jejmość nań koso patrzała — za to Zygmuntowi tak
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.