Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

bardzo się doń zbliżali... koniowi obroku uszczuplać zaczęto, chłopcu coraz było ciaśniéj, dosyć, że gdy surowcowe pasy do jejmościnéj kolebki kręcono, jednego ranka Julka Dziemby nie stało. Dopatrzono się koło południa, że odrobinę rzeczy, które miał, w troki wziął, nawet bieliznę nieupraną od praczki ściągnął, konia sobie osiodłał i ruszył w świat. W izbie, którą zajmował, ino siano na tapczanie zostało i kupka śmiecia w kątku... a na ścianie wielkiemi literami napisał krédą: Valete!
Gdy Elżusi o tém powiedziano, pokiwała tylko głową, uśmiechnęła się i rzekła: — Z Panem Bogiem — i — krzyżyk na drogę. Nikt nie wątpił, że poznawszy, iż tu nie ma co dłużéj popasać, jak nie pyszny pan wyniósł się cichaczem. Nie domyślał się wszakże nikt tego, iż Dziemba, który wszystko słyszał i wiedział co jejmość mówiła i z czem się odgrażała — postanowił za panem Zygmuntem gonić, choćby na kraj świata, aby go o niebezpieczeństwie ostrzedz — a może mu wstydu oszczędzić.
Nic to nie było dziwnego wówczas, że się młody ubogi szlachcic na szkapie wlókł choćby i najdaléj; podróżowali tak ludzie przez ciekawość po całym świecie, choć się też trafiało, że czasem zajechali niekoniecznie tam gdzie chcieli. Dziemba choć młody jeszcze, ale od lat pono ośmiu różne kąty wycierał, naturę miał taką, że nie bardzo mógł na jednem miejscu usiedzieć. Milcząco, powoli umiał sobie wszędy radę dać, bo wytrwały był na podziw i lada