czém się nie zraził. Na konia, którego od Zygmunta dostał, mógł śmiało rachować, iż go w szachu nie zostawi: gniadosz był grubo płaski, biegun nie ciekawy, a na podziw wytrzymały i nieznużony. Zdawał się iść sobie zwolna, krok miał jednak spory jakiś i choćby się najtężéj zmęczył, nigdy go spotniałego niewidziałeś.
Dziemba siadłszy nań ruszył naprzód do Warszawy; tu on już różne znajomości miał, wiedział gdzie pytać i języka łatwo dostał. Powiedziano mu bez ogródki iż za francuzicą do Drezna Zygmuś ruszył, bo od przyjaciół informacyi zasięgał gdzie ma stanąć i rekomendowali mu gospodę pod „polskim trębaczem“ na placyku, gdzie wówczas wielu zajeżdżało. Którędy się udał łatwo było odgadnąć, bo inaczéj wówczas nie jechał prawie nikt jak na Wrocław. Pokierował się więc i on tą samą drogą, dwa razy popasając, nocy i rana zachwytując, a konia nie nadużywając. Że się tam saskie wojska kręciły, a i z pruskim oddziałem spotkać się z biedy było można, torbę sobie skórzaną powiesił, i mówił, że z listami był posłany do wojewody którego skomponował od hetmana téj saméj nominacyi. Nic mu się nie trafiło w drodze i tak szczęśliwie, poprzedzając o dobrych kilka dni jejmość, dobił się do stolicy, kędy jak w wodę wpadł.
Że go wszakże widywano we dworze u Piętków, gdy Elżusia przybyła do Warszawy, a tu stanęła wysławszy stryja Eligiego na zwiady, przyplątał się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.