nie nasza, znać cudzoziemkę, niby włoszkę, niby cygankę...
Elżusia ręce załamała, spuściła głowę.
— Panie starosto, rzekła — masz tam syna, jedź ze mną, dwóch zbiegów razem ścigać będziemy i wzajem sobie pomagać.
Zamyślił się Brzeziński. — Dalipan bym to uczynił, rzekł — gdyby się to na co zdało — wiary nie mam, wywiną się nam zbiegi tak że ich nie pochwycimy, a gdybyśmy i złapali — cóż daléj?
— O! ja z moim będę wie działa jak się rozprawić — a jeśli mi nie poprzysięże poprawy, dodała — no — to mu jak psu w łeb wypalę!!
Na te słowa starosta rękami obiema uszy zatulił, głowę w ramiona wcisnął. — Co asindźka mówisz — przerwał — cyt! cyt! nie godzi się nawet na wiatr takiéj groźby rzucać...
— Mój starosto — gorąco podchwyciła kobieta, albo nie mam świętéj słuszności za sobą? Wymagają od nas wiary, niechże nam jéj dochowują? Jeśli który nikczemnie zdradza, niechże się choć tai i wstyda, a nie przed całym światem srom domu roznosi? I ma mu to być przebaczoném, bezkarném, a powróciwszy będzie mi chciał w domu rozkazywać i ja przed nim padać mam jako przed panem a małżonkiem! Niedoczekanie ich — krzyknęła Elżusia — trzeba im pokazać, że nie zawsze kobieta łzami się tylko bronić umie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.