z miasteczka. Pan Eligi odetchnął wolniéj, gdy oto — z drugiéj strony patrzy, w rannym łosiowym kaftanie, stoi Trzaska w drzwiach drugiéj gospody.
— Czołem! dzień dobry!
— Do nóżek upadam.
— A cóż jedziecie?
— Tak! tak! jedziemy, ale gdy się jejmość ubierze.
— Nie pojechalibyśmy to razem? byłoby weseléj.
Eligiemu zrobiło się markotno, przypadł do ucha natrętowi.
— Jedźcie przodem! baba czegoś w złym sosie, lepiéj się jéj nie nastręczać. Jedźcie przodem — nagoniemy.
Trzaska zamilkł i pochmurniał, postał chwilę we drzwiach, popatrzał i huknął na służbę — konie kulbaczyć! w drogę!
Aż się lżéj zrobiło stryjowi gdy zobaczył i ten drugi orszak oddalający się gościńcem i ręce złożył. — Chwała Opatrzności, rzekł w duchu — otożeśmy się ich pozbyli. Teraz do jutra trzeba szabasować w miasteczku, boć tak długo oni stać nie będą i pogubiemy ich — co daj Boże.
Lecz z temi rachubami, choćby nawet i na dnie podróży — nie zawsze człowiek tak wychodzi jakby sobie życzył. Chłop strzela, Pan Bóg kule nosi.
Zabrali się tedy na cały dzień spoczywać, czemu konie rade były, a pani Zygmuntowa nie wiedziała wcale, że sobie tem gorszego piwa nawarzy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.