Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

W onym czasie, gdy p. Zygmunt Piętka poczynał się starać o Elżunię, już przy niéj zastał smalącego siarczyście cholewy niejakiego Gracyana Borodzicza. Borodziczowie mieli wioskę około Okóniów; mięszkali w Wiązówce — o trzy świerci mili od Wólki. W owych czasach żył jeszcze ojciec Gracyana, pan Filip Borodzicz, były rotmistrz kawaleryi narodowéj, słynny rębacz, gaduła i bibuła. Syn do niego wcale nie był podobny, chyba z twarzy i postawy. Mężczyzna nie piękny, to prawda, ale dorodny, zdrów, silny, twarzy marsowéj i męztwa takiego, że się niczego w świecie nie uląkł. Szedł bez namysłu z szablą jeden na dziesięciu, a pistolety do siebie wymierzone za lufy łapał. Wymowę miał trudną, mówił też niewiele, ale na słowo jego liczyć było można. Zakochał się był Borodzicz w pannie i attentował z pozwoleniem rodziców, gdy się Zygmuś zjawił i zaraz go odsadził. Borodzicz pannę widząc za nim odstąpił, ale jak się kochał tak ze swém kochaniem pozostał. Chcieli mu pp. Okóniowie drugą swatać — podziękował. Smutny a wierny swemu pierwszemu uczuciu — zaklął się, iż nigdy w życiu się nie ożeni, a Elżuni poprzysiągł wierność do śmierci. Śmiano się z tego, dawał się śmiać, ani się taił.
— A co to jéj szkodzić ma, że ja ją kocham. Zdaleka i słońce kochać wolno.
Znano go z téj passyi, Zygmunt sam czasem sobie z kawalera żony swéj żartował, ona nie... Otwarcie powiadała, iż miała dlań szacunek i przyjaźń. A Zyg-