Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

Aż westchnął z piersi całéj — ona bo czy się gniewa, czy się uśmiecha — czy smutna to coraz inaczéj, a piękna... kroć sto tysięcy... zarwał — Mioduszewski uściskał go.
— Prawda! prawda! to jest mosanie piękność nad pięknościami, to jest — kobieta jakiéj drugiéj nie ma pod słońcem... niech mnie wezmą.
— Nie ma pod słońcem! powtórzył Borodzicz i począł znowu chodzić po izbie jak zwierz po klatce.
— Wiesz acan co? wiesz co? mnie się zdaje — dodał — tak ją opuścić, zdać na łaskę Opatrzności z tym Eligim, — ciemięgą — to się nie godzi. Za późno się dowiedziałem o wyjeździe — a no — a no — wiecie co, Mioduszewski?
— A co? a co?
— Ja za nią pojadę! Ona o tém i wiedzieć nie ma, i nikt oprócz was — będę z za węgła naglądał. Ot! a co wy na to?
— Hm! westchnął drugi — żeby ona mi była gospodarstwa nie zdała, ja bym toż samo zrobił — niech mnie wezmą!
— Ale żywéj duszy ani mrumru! dodał Borodzicz — chciałem wiedzieć co wy powiecie — teraz bywajcie zdrowi — ja dziś nocą już będę na gościńcu.
— E?? e? spytał Mioduszewski — na prawdę!
— Jak mi Bóg miły! bywaj zdrów.
Uścisnęli się. — Tegoż dnia ruszył Borodzicz, a dobrawszy i konie i ludzi, niezatrzymując się nigdzie,