Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

poparł tak, że tego dnia gdy koło reperowano w miasteczku, stanął w niem na popas.
Rzeczywiście koło było oddawna gotowe, konie się tylko wylegiwały, ludzie chrapali, Elżusia zadumana siedziała w okienku, a stryj Eligi który się strasznie nudził, po pustym rynku miasteczka chodził z rękami w kieszeniach, jakby po swym własnym toku. Dwie kozy żydowskie i chuda krowa, żywiące się resztkami wczorajszego jarmarku, dotrzymywały mu towarzystwa. Spacerował tak sobie zdjąwszy nawet pasa, aby mu wolno było, gdy na zawrocie nos w nos... z konnym jakimś się zetknął i aż cofnął.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! Borodzicz! a ty tu co robisz?
Nieszczęśliwy pan Gracyan, który się tu jeszcze podobnego spotkania wcale spodziewać nie mógł — a nie był do niego przygotowany — oniemiał. Szyk, pyk — co tu powiedzieć?
Zaczął się kłaniać i uśmiechać, myśląc tymczasem jak się wykłamać. Innemu by to może łatwo przyszło, ale Borodzicz nie miał najmniéjszéj wprawy, nie trafiło mu się dwa razy w życiu wyłgiwać. Łykał więc wyrazy, śmiał się, wąsa kręcił, a myślał: — Co ja tu jemu nieszczęśliwy powiem?
Niechciał się wcale przyznać, że gonił za niemi, ani nawet się im pokazać. Wypytywał po drodze kiedy jechali i był pewnym, że go o cały popas, co najmniéj wyprzedzają. Tym czasem zatrzymanie się