rada, bo to ty stary adorator, stary adorator! śmiejąc się, dodał stryj.
Borodzicz z razu się opierał, potem otrząsnąwszy z pyłu, za stryjem pociągnął. A już Elżusia go z okna dostrzegła i zarumieniła się zobaczywszy, bo się jéj zdało, że i ten może za nią goni — obiecała go sobie surowo przyjąć i odprawić, bo z nim jako z najwierniejszym sługą nie robiła ceremonii.
Gdy się stryj w progu pokazał, po twarzy poznał, że synowica była gniewna — bo się jéj wówczas ciemne brwi schodziły prawie i pręga występowała na czole.
A pan tu co robisz! zawołała na Borodzicza zobaczywszy go i nie czekając aż ją pozdrowi.
— Istny przypadek, miłościwa pani! jadę od familii, cztery czy pięć tygodni jak nie byłem w domu.
To rozbroiło Elżunię, uśmiechnęła się.
— Dowiaduję się od pana Eligiego, że państwo w podróży jesteście i to jeszcze tak dalekiéj, tak smutnéj.
— Siadaj panie Gracyanie, swobodnie zaczęła Elżusia — podróż to nie straszna, a bardzo się smucić nie mam czego! chcę ratować człowieka, który rozum stracił. Znaleźć go muszę, poprobuję ocalić, a nie!.. Machnęła ręką.
— To co? szepnął Borodzicz.
— To wrócę do domu i — obejdę się bez trutnia, ale gdy on przyjedzie, może mnie nie zastanie. Ja się ani podróży ani jego nie lękam.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.