Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

— Herod-baba! szepnął stryj — ona się nie lęka, a ja się lękam!
Borodzicz milczał. Elżunia chodziła po izdebce dosyć raźnie, wziąwszy się w boki, a tak jéj w podróżnéj katance było pięknie aż miło spojrzeć — pasł też oczy nieszczęśliwy Gracyan i wzdychał. Jakoś go to wszystko tak nagle a niespodzianie pochwyciło, że się na żadną przytomną odpowiedź nie przygotował, i gdy go Elżunia nagle zagadnęła — A pan dokąd jedziesz?
Stropił się i zmięszał, niewiedząc co odpowiedzieć. Po długiem milczeniu powtórzyła mu: — Waćpan dokąd jedziesz?
Co tu było orzec? głowa pękała, kłamstwo go każde niesłychanie kosztowało. W téj chwili gdy łykał niedojrzałe wyrazy, których powiedzieć nie śmiał jakby mu kto szepnął na ucho: — Na Szlązk woły kupować.
— Na miłego Boga! rozśmiała się kobieta — a toż z waści gospodarz! Przecież od nas je tam wodzą sprzedawać?
— Hm! nie wiem! rzekł zafrasowany Borodzicz... nie wiem, bo mnie powiedziano, że takiego bydła jak na Szląsku u nas nie widziano.
Coś to tak kłamstwem pachniało, że Elżusia głową strasznie trząść zaczęła.
— Może i pan za jakim koczkodonem gonisz! rozśmiała się — bo się przyznać lękasz! wszak ci to chodzi po was.