Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

miecku nie wiele rozumiejąc, a ufając temu, że tam siła swoich znajdzie, Diemba dotarł do nowego miasta (dziś się ono starém nazywa na odwrót), a że w ulicach był i jezdnych i powozów i lektyk i pieszych tłok nadzwyczajny, utonął w tłumie sam już nie wiedząc co począć. Szczęściem pacholika z podgoloną głową, gąsiorek pod pachą niosącego, zobaczył.
— Na miłość bożą — chłopcze — zawołał po polsku do niego — ratuj ziomka, a powiedz mi gdzie ja się tu mam podziać?
Chłopiec zęby białe pokazał: — A wy to zkąd?
— A no, widzicie po mowie! wśród tego szwargotu — obałwaniałem, nic nie rozumiem. Prowadźcie mnie do jakiéj gospody, gdzieby się można ludzkim rozmówić językiem.
Chłopiec mu w ciąż w oczy patrząc śmiał się.
— A to wy myślicie — rzekł, że wy tu kąt znajdziecie gdzie? ale! ale! wszystko zapchane.
— Gdzież gospoda pod Trębaczem?
— Ja cię do niéj zawiodę, a co po tém? tam kąta nie ma.
Poszli tedy przeciskając się, chłopiec z gąsiorkiem przodem, ten konia za sobą wlokąc za nim. Tymczasem w tłumie ktoś miłosierny, żeby szkapa zbyt wielkiego nie dźwigała ciężaru, troki poobcinał i tłomoczek przygarnął. Dziemba nie rychło się opatrzył. Przybyli pod Trębacza... dziedziniec pełny, do stajni ani się docisnąć, gawiedzi wszelakiéj jak mrowia...