Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

kiedy spojrzy, aż z za wrot blada twarz Janka woźnicy pana Zygmunta patrzy, ale tak smutno jakby po tygodniu postu. Rzucił się tedy ku niemu chłopca zabywszy: — Chwalić Boga! jest pan?
— Albo ja wiem! ziewając syknął Janek.
— Jakże nie wiesz?
— Co mam wiedzieć! Pięć dni jakeśmy go nie widzieli — gdyby w wodę wpadł. Gospodarz obroku i strawy nam już dawać nie chce, konie żłoby gryzą, my chleb suchy, a pana ani widu ani słychu.
— A gdzież go szukać?
— Albo ja ta wiem gzie? odparł Janek, jak się kropnął raz ztąd, tyle go oczy widziały. Nam tu chyba z głodu przyjdzie pozdychać!
Co człowiek klnie i łaje — oni nie rozumieją nic... jak groch na ścianę... nawet nie ma téj pociechy, żeby się z którym poczubić.
— Przecież pan w mieście jest?
— Abo ja wiem czy on jeszcze na świecie! obojętnie głodny Janek wyśpiewał.
Obejrzeli się w dodatku do wszystkiego, że z trok tłomoczek zniknął Dziembie, którego całe mienie w nim było, aż się na płacz zbierało. Siadł przy Janku na kamiennym słupku i we dwóch zaczęli litanię klątw na Niemców, przyczém może się co komu więcéj dostało. Już było z południa, postawił konia Dziemba, a że szczęściem trzosik chudy miał w kieszeni, poszedł Janka nakarmić i sam coś zjeść na miasto. Posilili się oba kiełbaskami, a że o konie