Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

rzyczka ze śmiechem, którego utulić nie mogła, ciągle gwałtownie mu ukazywała, ażeby szedł na górę. Zbliżył się do okna zdumiony, osoba była zupełnie nieznajoma, a z ust jéj szybko raz po raz zaczęło się sypać:
— Siemba! Siemba! Siemba!
Nie było więc wątpliwości, że nie kogo innego tylko jego wołano. Acz nadzwyczaj skłopotany, pomyślał, że szlachcicowi nie wypadało nie wiedzieć czego się ulęknąć i śmiało wszedł do kamienicy.
Wschody były przyciemne, lecz ledwie się na nie wdrapywać począł, w górze otworzyły się drzwi, usłyszał czyjś zmieniony głos — Dziemba! i pośpieszył nań. Drzwi zastał na rozcież odemknięte, z obu ich stron stały dwie kobiety bardzo przystrojone całe we wstążkach i kokardach, uróżowane, ubielone, trzewiczki na korkach, ręce po łokcie obnażone, w gorsecikach jakichś jak w pudełkach, a do gorsu postrojone, na głowach upudrowane dwie piramidy z kwiatami tak misternie fryzowane ujrzał, iż osłupiały stanął. Kobiety śmiejąc się wciąż go do środka wzywały.. ale nie mówiły nic, gestami tylko pokoje dalsze pokazywały. Cóż było robić? Mimo że sobie widocznie drwiono z niego, posunął się daléj.
Pierwszy pokój był pięknie przystrojony, meble złocone z jedwabnemi przykryciami, zwierciadła w porcelanowych ramach, pająk od sufitu jakby cały z kwiatów i ptaszków ulepiony, ale w nim... nikogo. Dziemba znalazł się sam jeden i nie wiedział co