na niebezpieczną stronę, na którą już się zdawała pochylać. Edward zamyślił się znowu, nie śmiejąc mówić o tem co czuł, a to tak nieustannie i tak głęboko, że prawie pół godziny upłynęło, a on ani się słowa nie odezwał, zawsze w jednem położeniu, sparty, z oczyma wlepionemi w Julkę, przesiedziawszy. Pod płomienistym jego wzrokiem, jak pod słońcem w spiekę, siedząc, biedna dziewczyna nie śmiała przerywać milczenia, rumieniła się tylko, kręciła, psuła swoją robotę: a gdy Edward porwawszy za kapelusz wybiegł, odetchnęła dopiero swobodniej.
— Miłość moja wzmaga się — mówił do siebie Edward uciekając z domku i biegnąc szybko ulicą do miasta — co dzień przywiązuję się więcej; nie szukam na to lekarstwa, nie probuję środków, gubię siebie i ją, zatopiwszy się w teraźniejszości. Jedno z dwojga, albo trzeba skończyć, albo rozerwać! Ale jak skończyć? Kto wie czy ona mnie kocha, nigdym nie dostrzegł nic prócz suchej wdzięczności dziecinnej... a jeśli ona nie czuje dla mnie tego, co ja dla niej? Wpadłem w nierozwikłane trudności, przez jeden krok nieostrożny. Co począć? co począć teraz? Jak się to wszystko skończy?
Porzucić ją? niepodobna. Cóż ona pocznie z sobą? przywykła już do innego świata, innej rozmowy, obejścia, jakże potrafi wytrzymać spadając znowu w życie, z którego wyszła i zostawiła za sobą? Nie, nie mogę jej porzucić! Mogęż, drugie pytanie, zwyciężyć siebie? Ach! i to niepodobna... gdybym tylko co dzień ją widział, gdybym co dzień mógł się wpatrywać w jej oczy, zdaje