Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

Zdala dolatywało ich rżenie koni, lękali się, aby własne ich nie odpowiedziały tamtym, coby było zdradziło. A choć w gąszczy ukryć się i uciec mogli od pogoni, Janasz wolał nie być postrzeżonym.
Nie mówiąc słowa, odjechali napowrót kawał drogi, nim skupiwszy się, znowu rozmawiać zaczęli.
— Tatarzy — nieochybnie — rzekł Janasz, jam się już z niemi widywał, a dużom słyszał o nich. Miarkując z liczby koni, nie wiele ich tam być musi, bo zawsze we czwórnasób tyle u nich stadniny co ludzi — a no, zawsze we czterech, choćby na czterdziestu naskoczyć, nie zdrowo...
— Musieliśmy się odbić dużo od naszej granicy — dodał Nikita, trzeba już tą samą drogą, po własnych śladach powracać, a drugi raz przewodnikiem nie gardzić.
Na Janaszku nie uczyniło to tak wielkiego wrażenia, przyrzekł sobie tylko Miecznikowej nie puścić. Zdawało się, że rychło powinni do Gródka powrócić, lecz konie w lesie popaść musieli, a potem drogi szukać i ledwie pod wieczór, wyjechawszy z wąwozów, ujrzeli zameczek przed sobą. Wstyd było trochę Korczakowi, że tak jak z niczem powracał, przecież starczyło za skutek, że do Tatarów dotarli.
Słońce zachodziło, gdy do mostu zamkowego się zbliżyli. Tu stał Dorszak jakby oczekujący na nich. Janasz z konia zsiadł.
— Czołem.
— Czołem.
— A kędyż to pan bywał? jeżeli się zapytać wolno? — urągliwie zapytał Dorszak.
— Wstyd mi powiedzieć, ale kłamać nie lubię — rzekł Janasz, ani wiem kędym był.