Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

niewielkiej ufności w Podstarościego słowa, wpłynęły na to, że uwierzył mu i zamilkł Janasz.
Bolał go dzień stracony.
— Jutro ja z wami pojadę — dorzucił Dorszak, przekonacie się jakeście dziś błądzili.
Ze spuszczoną głową powrócił Janasz do wieży, szukając zdala Jadzi, która pono — może z nudów w tej samotności — wyglądała go także oddawna. — Spotkali się na górze w sali, gdzie pod czas Miecznikowej nie było. Jadzia podbiegła aż do progu podając rękę staremu przyjacielowi.
— Cóż to wam? jakby z polowania gdy zając z przed chartów uciecze. Widzę na czole chmury.
— Wstyd, panno Miecznikówno — porwałem się wędrować po nieznanym kraju, i... zmęczyliśmy siebie, konie, a — postrzelili bąka.
— No? cóż się stało, świetny rycerzu? śmiejąc się szczebiotała Jadzia — mów, a prędko, wiesz jak jestem ciekawa?
— Zabłądziłem — począł Korczak.... Jeździliśmy cały dzień, e! już i przyznać się nie chcę.
— A! a! przedemną? jakto? przedemną? wszak my dla siebie nie mamy tajemnic?
— A ja nie wiem? — zaśmiał się Janasz — co ja — to pewno — ale panna Jadwiga.
Jadzia się mocno zarumieniła.
— A to pięknie! pan mnie nie wierzysz! to kwita z przyjaźni, kiedy tak.
Janasz ręce złożył. — Wierzę!
— Mówże jak na spowiedzi — ja nie wydam.
— Wie pani co się stało? — błądziliśmy cały Boży dzień. — Najechaliśmy zdala na jakieś obozowisko, przysiągłbym, że tatarskie.