czę go, to nie puszczę, na to nie pozwolę. Już znajdę na to sposób, aby zapobiedz. Nie, nie.
Słońce zachodziło za góry zwolna, gdy z wąwozów ukazali się powracający. Przodem jechał Janasz z Dorszakiem, ludzie za niemi. W lesie znaleźli jeszcze zielone gałęzie ze świeżemi liśćmi i umaili sobie niemi kapelusze. Janasz spostrzegłszy znowu Jadzię, podniósł czapkę do góry, ona go ochoczo chustką białą witała. Popędzili kłusem ku mostowi i zamkowi. Zrazu myślała Jadzia wyjść ku niemu, ale jej wstyd było Dorszaka i zatrzymała się na baszcie, mówiąc sobie — on tu przyjedzie! Nie omyliła się, gdyż Janasz ledwie konia oddawszy pobiegł najprzód ku baszcie, od której mu biała chustka wiała.
— A! wróciliście przecie — zawołała zobaczywszy go w dole Jadzia, no, mówcież, mówcie, coście widzieli?
— Lasy i wąwozy, wąwozy i lasy, skały i drzewa, drzewa i skały i więcej nic.
— A ludzi?
— Nikogo, pustynia! — odezwał się wchodząc kilka stopni w górę, aby się zbliżyć do Jadzi, która siedziała na parapecie. Bardzo to ładne musi być na wiosnę, ale teraz.... niema tak dalece co oglądać.
— Otóż masz! — zawołała Jadzia — i powiesz to pan matce, aby popsuć nam przejażdżkę.
— Gdybyście mnie panie posłuchać chciały. —
— Ja wolę, żebyś pan nas słuchał — przerwało dziewczę.
Rozśmiał się Janasz.
— Proszę się nie sprzeciwiać.
— Nie śmiałbym.
Pogroziła mu palcem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.