ła powoli. — Myśmy z sobą od dzieciństwa jak siostra z bratem. Cóż w tem złego? a wczoraj, czy dziś — bo już nie wiem kiedy — krwią jego nasza drużba się zapieczętowała.
— Ale ja wam tej braterskiej przyjaźni nie bronię — odezwała się matka zmieszana nieco.... tylko....
— Niechże matunia mówi wszystko, wtrąciła Jadzia — proszę, proszę.
— Niepodobna się tak przywiązywać zbytnio choćby do brata — dodała Miecznikowa. Żyć z sobą nie będziecie zawsze.
— Jak to? dlaczego?
— Przecież i jego los gdzieindziej powoła, i ty — i ty opuścisz nas a pójdziesz z kim innym.
Jadzia westchnęła.
— Ja o tem pomyśleć nie umiem! — rzekła — bez was, bez ojca, bez ciebie, bez niego — a! jakżebym ja żyć mogła! nie mówmy o tem.
— Nas, moje dziecko — mówiła matka poważnie, nas mieć będziesz zawsze, my cię nie opuścimy i nie damy cię nikomu, coby me jedyne dziecię gdzieś uprowadził daleko, ale Janasz! Z niego będzie albo żołnierz, albo gospodarz, on musi gdzieś pójść szukać szczęścia, dorabiać się doli o własnej sile. Z nim zawsze nie będziemy.
Jadzia stała zamyślona głęboko, jeszcze nie chcąc słów matki zrozumieć i wziąć za prawdę. Miała to za groźbę tylko, groźbę niebardzo jasną.
— Przyznam się matuni, że ja — jabym, gdziekolwiek będę, Janaszka wzięła sobie. Ja nie mogę pomyśleć nawet o tem, żeby bez niego żyć, tak do niego przywykłam.
— Ale to właśnie — źle! — zawołała Miecznikowa.
— Źle? powtórzyła pytając Jadzia.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.