Zarumieniła się i zakłopotała Miecznikowa.
— Wierz mi pułkowniku, sam chciał, zawołała — sam się wyrwał — jam była przeciwną.
— Trzeba mu było auctoritate zabronić — bo w takiej drodze, o takiej porze, z ranami, trudno, by wyszedł cało; a chłopak, mało takich.
Westchnieniem odpowiedziała Miecznikowa.
— Co się stało, to się stało — mówił Dulęba — z respektem, ja żołnierz i zahartowany, alebym go nie puścił.
Na tem się skończyło. W oku Miecznikowej zaświeciła łza, kochała go jak syna, lecz córkę więcej jeszcze. Wieczorem Jadzia nie wyszła, ani nazajutrz zrana. Kasztelanic na sofie w swem mieszkaniu leżał i wzdychał. Dulęba — z respektem, podżartowywał z suspirów. Tegoż dnia usiłował złożyć uszanowanie wdowie Dorszakowej i uczynił o to staranie, meldując się przez Horpynkę. Dziewczę biegało dwa razy nie mogąc się z panią rozmówić, wreszcie Dulęba nie opowiadając się wszedł. Zastał Agafię jeszcze na poły osłupiałą, siedzącą na poduszkach niby z robotą w ręku. Wzięła ją była znać z nałogu, ale igła, którą szyła bardzo pilnie, nie miała zawleczonej nitki; większą część ściegów robiła w powietrzu. Gdy Dulęba wszedł, obróciła ku niemu oczy, patrzyła długo i zdawała się go niepoznawać.
— Jak się pani ma? przyszedłem się dowiedzieć?
— Jak ja się mam? prawdziwie, nie wiem — odpowiedziała Agafia. Prawda że jeszcze na grobie nie porosła trawa.
A! to pułkownik Dulęba!
— Tak, to ja — odparł pułkownik.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/241
Ta strona została uwierzytelniona.