ustannie był wdrodze z jednej do drugiej, żadnej pono dobrze dopilnować nie mogąc. Spotkali go właśnie przejeżdżającego z Lubelskiego w Podlaskie, gdzie ogromny szmat błót i piasków zakupił, które mu nic nie dawały. Jechał oglądać czy potuszów palić i smoły nie będzie mógł pędzić.
Ksiądz Żudra naprzód go zobaczył i poznał. Chorąży porwał się od bigosu podróżnego, przy którym siedział właśnie, i począł go obejmować i ściskać.
— Więc wracacie? cali! Chwalić najwyższego, już o resztę nie pytam, zawołał. Do nas tu straszne i głupie jakieś dochodziły wieści.
— O! w istocie przebyliśmy srogie tarapaty — odezwał się ksiądz Żudra — ale Bóg uratował, a pocieszył nas victorią, o której nas wieści na drodze doszły. Ale o Mieczniku dotąd nic nie wiemy.
Chorąży czegoś chrząknął, pasa poprawił, czuprynę potarł.
— Nie słyszałem nic — odparł krótko. Ale oczyma tak dziwnie powiódł po księdzu jakby skłamał, do czego nie był nawykłym.
— Nie mieliście listów? — zapytał.
— Może w domu czekają.
Chorąży zmilczał, prosił na bigos, ksiądz odmówił, zaczęły się opowiadania. Potem stary wąsy otarł i zabrał się iść pokłonić Miecznikowej, ale wprzód pośpieszył coś ludziom szepnąć.
Z panią Miecznikową rozmowa była urzędowa, o sprawach ogólnych, de publicis, o sąsiedztwie, o Mierzejewicach. Chorąży zaręczał, iż nic prawie nie wie, bo ciągle jest na dyszlu. Zdawało się jednak jakby się za język kąsał. Posiedziawszy chwilę, pożegnał sąsiadkę i z ks. Żudrą poszedł do drugiej izby.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.