palono, ale na kominek trzasek przyniosą, chodź się ogrzej — z drogi, chodź.
Janasz się zawrócił. Przez bardzo brudną sionkę weszli do izby, której okna były tak pozamarzane i brudne, że w niej o białym dniu mrok panował. Tu stał stół prosty, nakryty wyszarzanym kilimkiem w pasy, poodzieranym po końcach, kilka stołków i szafa pomalowane niegdyś niebiesko. Komin wystygły pełen był popiołu i śmiecia, w rogu izby leżała kupa rzepy, pokrytej słomą, a woń od niej rozchodziła się szeroko.
— Siadaj, gołąbku, siadaj — rzekł Korczak — zawsze tu zaciszniej niż na podwórzu. Ja ciepła nie mogę znieść, odwykłem, choruję od niego, a zdaleka, kochanie?
— Z Podlasia.
— Kawał drogi — a dokąd?
— Sądziłem, że do Macienczyna.
Westchnął stary.
— A coby ty tu robił? — kochanie! ty widzę słabowity, delikatny, do ciepła przywykły, do gorącej strawy, do przysmaków, do mięsa, a u mnie tu bieda. Ja żyję chlebem i wodą, szczególniej teraz w post.
Nie było co mówić ze starym, który oczyma świdrował przybyłego.
— O no to prawda, że mnieby się do papierów pomoc zdała — ale u mnie praca i życie ciężkie.... Inaczej zbawionym być trudno, gołąbeczku mój, człowiek się psuje, mięknie.
Janasz nie mówił nic.
Stróżka, istny obraz nędzy i brudu, niosąc w fartuchu trzaski, weszła hałaśliwie i spytała: gdzie zapalić?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/338
Ta strona została uwierzytelniona.