Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

cie podobny był do niemieszkalnej ruiny. Z jednego komina trochę się dymu wiło do góry.
Powozy i konie stały tak chwilę, wydobywając się z wąwozu, aż Sieniuta zakomenderował, że czas jechać, bo mrok potem nagle chwyci. W istocie, im niebo czyściejsze, a chmur mniej, które, jak zwierciadła, resztki światła dłużej ku ziemi odbijają, tem noc nadchodzi naglej. Ruszyli więc powoli, bo już nie było pół godziny drogi do zamku.
Miasteczko coraz wyraźniej się pokazywało. W niektórych oknach czerwone zabłyskiwały światełka. Już się ku niemu zbliżali, gdy pędem na koniu nadbiegł jeździec. Zbliżył się ku powozowi, czapkę do góry uniósł i okrzykiem radosnym witał. Był to Nikita, który zdala u wąwozu dostrzegłszy kawalkadę, konia dosiadł i wybiegł panią powitać. Okrzykiem też go przywitała Miecznikowa.
— Jest gdzie przenocować? — zapytała.
Nikita ramionami ruszył.
— A juścić — rzekł — ale nie na gody pani tu jedzie, a no, o tem potem, dobrze że szczęśliwie i zdrowo.
Pocałował w rękę. — Jeszcze z panem Janaszem słówko mam do pogadania.
I odbiegłszy na konia siadł, aby przodem jadącego dognać.
Sieniuta z samopałem u siodła składał straż przednią, można więc było rozmówić się swobodnie. Janaszka lubili wszyscy.
— Paniczu — szepnął, doganiając go Nikita — długo by gadać, com ja tu zastał, powiem jednem słowem: źle się święci, trzeba się mieć dzień i noc na baczności i z oka nie spuszczać Dorszaka.
— Już nas po trosze uprzedzono — rzekł Janasz