Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

poczęła Miecznikowa. Miała się rozmowa wytoczyć, gdy do drzwi zbliżyły się kroki; wszedł Dorszak, czerwony na twarzy i widocznie zburzony. U progu ledwie głową kiwnął, jedną rękę miał założoną za pas, fantazya zmieniona. Stał czas jakiś sapiąc w milczeniu, a nikt też go zaczepiać nie śpieszył.
Wpatrując się w twarz łatwo było dostrzedz jak się mieniła, gwoli myślom, które się w nim ucierały. Można było sądzić, że wybuchnie... potem chłódł, stygnął, rozważył, pomiarkował się, rękę od pasa odjął i spuścił, twarz potarł nią, jakby z niej ślady wzburzenia chciał zetrzeć.
— Przyszedłem, rzekł — ochrypłym nieco głosem — czy jaśnie pani co nie rozkaże?
— Dziękuję waszmości, panie Podstarości, z powagą podnosząc się z krzesła i podchodząc ku niemu, mówiła Miecznikowa, rozkazów dziś jeszcze żadnych do dania nie mam, ale pytaćbym go o wiele mogła, nic tu jeszcze nie znam.
Dorszak stał niby pokorny, ale z oczów mu błyskały jak iskry gniewu. Pan samowładny przez czas tak długi, schodził na sługę....
— Do granicy tureckiej daleko? — spytała Miecznikowa.
Namyślał się z odpowiedzią.
— Turcy tu mają, w sąsiedztwie kilka zamków zajętych — rzekł — ot i Bar, ale my z niemi jako tako żyjemy. Paszowie są ludzcy.
— A Tatarzy?
— Tatarzy — oczy błysnęły Dorszakowi — zwyczajnie dzicz, to tam nikogo nie słucha — ale teraz o żadnych napaściach nie wiemy. Siedzą spokojnie. Czasem trzodę jaką porwą nad granicą, albo chłopów parę, ale to tam nic.