kilka szatr gałęźmi pokrytych. Gdzie niegdzie kamieniami otoczone kurzyły małe ogniska. Kilkunastu ludzi odartych włóczyło się do koła. Po opalonych twarzach, płaskich nosach, oczach wklęsłych, wystających kościach policzków, poznać było łatwo Tatarów, w odzieży brudnej, ze wzrokiem dzikim przechadzających się jakby koni dozierali. Z namiotu wyjrzał jeden i jakby na żart dobywszy łuk i z łuba strzałę zmierzył do jadącego śmiejąc się zębami białemi. Wycelował, strzałę puścił, około uszów świsnęła. Nie uląkł się jej przecie jadący; konia ścisnął, dopadł namiotów i z kulbaki zeskoczył. Tatarskie psy wołochate, z najeżonym włosem poczęły burczeć witając się z chartami.
Po za namiotami, które z przodu widać było, stał nieco opodal obszerniejszy i czyściejszy. Ku niemu zmierzał z konia zsiadłszy podróżny. Puszczono go bez przeszkody jak dobrego znajomego.
Gdy cieniem swem wnijście to zasłonił gość, ze środka chrapliwy głos się odezwał. Odpowiedziano pozdrowieniem. Schylając się wszedł gość, rękę do ust przyłożywszy. Koń niepotrzebujący stróża sam pozostał, głowę tylko ku tabunowi ciekawie zwracając.
Wnętrze namiotu było podzielone, w pierwszej jego części na poduszkach skórzanych, z nogami pod siebie założonemi siedział mężczyzna czarny, opalony, z głowią obwiniętą rodzajem zawoju, ubrany w kaftan czerwony zbrukany.
— Dorszak! odezwał się, oczyma wesołemi rzuciwszy.
— No — ja Murzo-Szejtanie — rzekł — siadając naprzeciw niego Podstarości, przybyłem w gościnę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.