— Być może — odezwał się, że jaki dzień posiedzicie nadaremnie, a no warto czatować na połów taki!
— A z mężczyzn?
— Być może kilku.
— Będą się bronić?
— Muszą, ale co zrobią w czterech na pięćdziesięciu lub stu?
— A ty? — zapytał Murza.
— Ja będę, niech twoi do mnie nie strzelają, dam znak świśnięciem, a sam ucieknę, mruczał Dorszak, który po tatarsku mówił dobrze.
Podali sobie ręce.
— Po zapłatę przyjedziesz na drugi dzień — ja zobaczę kobiety, wiem co u nas która warta.
— Ja wiem co okupu dać mogą. Zamilkli. Dorszak zadumany posiedział chwilę. Murza mu fajkę dał i karmić go chciał, ale spojrzał ku słońcu i wstał. Jeszcze raz ręce sobie na znak dali. Koń stał u namiotu, psy leżały u nóg jego. Dorszak poskoczył na siodło i ku zielonym górom w oddaleniu kłusem się puścił. Słońce dopiekało. Nie rychło dobił się do cieniu i wąwozu, i tu dopiero on i koń odetchnąć mogli. Znajomemi sobie ścieżycami, skracając ile możności drogi podstarości nad wieczorem dostał się do Gródka. Nie dojeżdżając do zameczku, mierzył go ciekawemi oczyma. Na moście właśnie stała Miecznikowa, Jadzia, ksiądz Żudra i Janasz. Rozglądali się ztąd po okolicy. Zobaczywszy Dorszaka jadącego na uznojonym koniu, Miecznikowa się odezwała:
— Prawda że twarz nie miła, głos dziki, wejrzenie ostre — ale człowiek temu nie winien, a daleko lepszy jest niż wygląda. Ogadano go. Cały dziś dzień widzę okolicę sam, narażając się na niebezpie-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.