Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

czą, że dom serca nie zaspakaja, że rodzina nas nie wiąże, że miłość nas nie osmuca, że nie tęsknimy, że nie kochamy.
Zabawki nam trzeba... bośmy znudzeni tem, co niegdyś najdroższy skarb stanowiło — ogniskiem domowem, ciszą i spokojem...
Zimą potrzebujemy miasta, bo jakże przetrwać na wsi u komina długie wieczory zimowe? Latem wszyscy gwałtownie leczyć się muszą, a inaczej nie mogą, jak wodami... Zostaje czasem kawałek jesieni i odrobina wiosny, na rozpatrzenie się w opustoszałym dworze.
Nie jest li to chorobą społeczną, ta potrzeba i żądza niepomierna ruchu, to szukanie czegoś, co po za sobą znaleźć się nie może?...
Nie wiem...


Dość, że w tym roku było towarzystwo niezmiernie liczne, wesołe, dobrane i gwałtem potrzebujące zapomnieć o troskach domowych — w Wiesbadenie; równie ochoczo bawiono się w Homburgu, w Baden, w Spa, w Ems, a nawet Akwisgranie reumatycy i kaleki mieli twarze rozweselone, uśmiechnięte... Zaraz po ukończeniu kursu wód, wszyscy niemal się zbierali dla nabrania sił do Ostendy, do morza...
Ale szczególniej ożywionym był Wiesbaden. Od rana do wieczora krzesła, stojące przed kursalem od parku zapełnione były cudzoziemcami... muzyka brzmiała... uśmiechały się drzewa zielone... przesuwały twarzyczki białe, szeleściły ogony długich