Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na to się zgadzam — zawołała Ewelina. — Są też ze strony tej niby arystokracyi nieboszczki podobne łagodzące okoliczności, które tłumaczą, że i ona pierwszych kroków nie czyni, choćby może powinna...
— Przypuszczam je i przyjmuję — odpowiedział Moroz — więc wzajemnie — przebaczenie.
— O! zgoda! przebaczenie! przejednanie, miłość i pokój... gdzież potrzebniejsze są, bardziej obowiązkowe, jak u nas... — dodała Ewelina. — Naród nękany, prześladowany, powinienby, choć instynktem zwierzęcym, skupić się, jako jeden mąż, ku obronie.
— A rozbija się — dodał Starża — jak trup, z którego uleciała dusza... Jest w tem coś fatalnego, coś przerażającego! Patrz pani, jak my sami pracujemy, aby sobie wszelką siłę odebrać, jak u nas wszystko się rozdrabia, rozprasza... przerabia w antagonizmy, w boje... w niechęci...
— To są skutki — rzekł Gucio — jeżeli się nie mylę, wszelkiej wielkiej niedoli... skutki jakiegoś popłochu, który odosabnia i rozbija, dopóki rozmysł nie powróci stracony... dopóki trwa przerażenie bezrozumne...
Zdaje mi się, że ono ustać musi, że w narodzie znajdzie się ktoś, co nam ową myśl wypowie, potrzeby sformułuje i uderzy masy, które pójdą za nim.
Nie można się nigdy spodziewać po instynkcie, aby przeszedł granice, w których jest możliwy... instynkt ma sferę działania ograniczoną... Dalej już musi go zastąpić dla tych, co samoistnie iść i wieść