Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

się w pospolitą codzienną gawędę. Na wysokościach tych kwestyj ledwie kilka osób mogło ją utrzymać. Ewelina otworzyła fortepian, zapraszając do niego Julię, którą matka skłoniła do zagrania Chopina. Niestety! był to Chopin pensyonarski... usalonowany... zmiękczony jeszcze... ale zawsze serdecznie miły i sympatyczny.
Gdy około fortepianu i Julii gromadzili się mężczyzni, Ewelina zbliżyła się do siedzącego na boku Augustyna.
— Nie pytam, co panu jest... ale szczerze, chciałabym pocieszyć i rozbić te chmury... Czy to co osobistego?
— Pani — rzekł Moroz — w osobistych cierpieniach człowiek ma więcej potęgi, panuje im... ale gdy nas dotknie coś, czemu zaradzić niepodobna, naprzykład upadek człowieka, któregośmy kochać chcieli i życzyli mu dobrze... gdy dźwignąć niepodobna, patrzy się na lecącego w przepaść...
— Tak to nad wyraz boleśnie — zawołała Ewelina — ale... nie dopytuję już więcej, bobym gotowa odgadnąć...
Ścisnęła jego rękę i odeszła...
Ten ucisk milczący a tak niewinny dostrzegła baronowa i zwracając się do Potomskiego, zżymnęła ramionami. Potomski się uśmiechnął.
— Jest dziwnie śmiałą... — szepnęła.
— Ale któż ten młody człowiek z ręką na temblaku... bo w końcu zaczyna mnie intrygować...
— Jest to, o ile wiem — rzekł Potomski — a wiem od towarzysza uniwersyteckiego Darnochy,