syn niezamożnego kupca... Kupczyk jednem słowem... Mówią tylko, że bardzo wykształcony i z umysłem wyższym...
— Teraz w towarzystwach — dodała baronowa — dziwne czasem postacie spotkać i znajomości zrobić można... Śliczna rzecz znajdować się w salonie z kimś, kogo się jutro może znaleźć w sklepie za kontuarem. Towarzystwo nasze się nie szanuje, to też szanować go nie będą.
To mówiąc, dama zacięła usta i podniosła głowę.
— Bo proszę pana dobrodzieja — mówiła z uczuciem godności — wprowadzam tu córkę, robi się znajomości, zawiązują stosunki... przypuszczam jaką niedorzeczną skłonność... cóż za skutki! Boć przecie córki za kupczyka wydać nie mogę...
Potomski na wszystko się zgadzał.
— Córka pani baronowej jest nadto dobrze wychowaną — dodał — ażeby nie miała swej godności... a zresztą osoba tak młoda jeszcze...
— Prawda, że to dziecko... i więcej myśli o kwiatkach i ptaszkach, niż o czemkolwiek innem... ale... może się to i za kilka lat nam przytrafić...
Nie pojmuję pani Eweliny... salon jej to prawdziwie uczta ewangieliczna.
— U wód... — szepnął Ferdynand.
— Ale wszędzie trzeba się szanować — zawołała dama — ja się przyznam panu, że jakkolwiek nam brak towarzystwa... ja tu już więcej nie postanę... nie — nie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.