Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zakochał? on! ale cóż znowu? ty postrzegacz tak trafny, możesz mi to powiedzieć? Człowiek ten grzeszy tem właśnie, iż pamięta, myśli, boi się, aby uczucie nim nie owładnęło, dopóki po kupiecku nie obliczy... iż pożądany towar da się nabyć tanio, bez kłopotu i będzie w dobrym gatunku...
Otóż ja tego nie lubię... zbyt się lęka zawodu i zdrady... zatem za mało pragnie tego zakochania, o którem mówisz... a którego niema wcale...
— Jesteś pani dziś straszliwie złośliwą, kąsającą i podrażnioną...
— Złą jestem, złą, nie zaprzeczam... — podchwyciła Ewelina — ale bo wszędzie się spotykam, ze sztywnym rozumem, z rachubą, wszędzie z chłodem i niedowierzaniem, życie niema polotu, młodość nie ma wiary, serce nie ma ciepła...
O mój Boże — dodała smętnie, spuszczając oczy na robotę — ja nie potrzebuję, nie chcę, ażeby ten człowiek zakochał się we mnie, tylko, żeby mógł kochać... a o tem zwątpiłam, kochać, jak ja pojmuję, i choćby bez nadziei, iść na męczarnie dla ideału, kochać z serca potrzeby... tak, jak się to niegdyś na starym... a dziecinnym świecie kochano, kiedy wolno było być heroicznie niedorzecznym... a niekoniecznie tak rozumnym, jak dziś jest każdy od lat dziesięciu...
A! mój! hrabio! znajdź mi ty taką miłość poczciwą, nieopatrzną, szaloną... żebym na nią mogła choć z daleka popatrzeć, pocieszyć się nią, powiedzieć sobie — świat nie umarł!! ludzie jeszcze kochać umieją i mogą!... Wyrzeknę się szczęścia dla siebie