Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

nie śmiał przystąpić, któregoby dzieliło położenie, któryby musiał kochać cię, jak Gwebr słońce, o mil tysiące?
— O! niech się tylko zakocha... — przerwała Ewelina — słońce zleci na ziemię...
Jeżeli pokocha szczerze, prawdziwie, miłość ta odbije się w mojem sercu... ja ją poczuję, ja jej odpowiem... a gdy pokocham... Starżo... położenie, stosunki, względy... skruszę na proch i zdepcę... wyrwę go, choćby ze szpon śmierci i grobu!!
Stary patrzał na nią rozjaśniony, z uwielbieniem i powoli skłonił przed nią głowę nizko...
— Cześć ci, istoto wybrana... — rzekł — ale biedna... nie mówmy już o tem... Gdybym był młodym, mógłbym oszaleć dla ciebie, stary — chcę ci być stróżem, opiekunem, ojcem... bo się boję...
Z tego pragnienia czystego, poetycznego, łatwo możesz wpaść w ułudę...
— Nigdy! — odparła Ewelina...
— Miłość ta przyjdzie, jej pragnienie jest jej przeczuciem — dodał hrabia — ale co ona z sobą przyniesie?
— Jakto? musi mi dać szczęście! — zawołała piękna pani.
— Szczęście... tu! — westchnął, ruszając ramionami, stary — policz, ile to co się tu zowie szczęściem, wlecze za sobą utrapień. Was dwoje... myślisz, to świat cały... ale w powszedniem życiu, po za wami, po za wybranym twym, stoi rodzina, stosunki, przesądy, formy... pełne karykatur i plam, tło podobne do tych dekoracyj szekspirowskiego