Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdyby panu w istocie było tak dobrze z nami... a! życie tak krótkie, tych chwil jaśniejszych tak mało, mógłbyś przecie uczynić pan jakąś ofiarę i dłużej nieco z nami pozostać.
— Tak pani, ale do chwil jasnych, do jaśniejszych ludzi, nie potrzeba się może nadto przyzwyczajać. Człowiek przeznaczony do walki i cierpienia, rozpieszcza się wśród nich, a rozpieszczony — marnieje.
Życie twarde jest i ciężkie.
— Więc podług tej teoryi, chwile jasne byłyby zakazanym owocem?
— A przynajmniej niebezpiecznym pokarmem, gdy do nich podniebienie nawyka. Szczęście jest wyjątkiem, cierpienie prawidłem... lekarstwem.
— O! proszęż mi bardzo wskazać to panaceum.
— Zdaje mi się, żeś je pani czytała na pieczątce mojej, umyślniem je obrał za godło, aby nigdy o niem nie zapominać... Powtarzam to ciągle sobie:
„Życie chorobą? — lekarstwem praca“.
— Chorobą życie! chorobą — powtórzyła Ewelina — tak! to być może — ale jakże smutno z tą myślą się oswajać...
Lekarstwo może dlatego tak skuteczne, że powoli — zabija...
Milczeli tęskno, idąc powoli.
Ewelina zdawała się nabierać odwagi i siły.
— No, nie jedźno pan jeszcze... nie jedź — odezwała się po krótkiem milczeniu — proszę pana... Sam mówisz, że ci tu bardzo źle nie jest. Proszę,