— Jak? jak? — spytał, udając zdziwienie Hamowski, bo był filuternym gdy chciał... — hrabiego?
— Hrabiego Darnochy — powtórzył prezes... — Czy go pan znasz?
— Darnochę znam... ale hrabiego? Jeżeli to ten Wicuś Darnocha co się tu kręci wyelegantowany, toć go znam od dzieciństwa, ale ten żadnym hrabią być nie może.
— Jak to? wszyscy go tytułują... na biletach się pisze... — zawołał prezes.
— To chyba inny, albo jakaś omyłka... albo już nie wiem co... — dodał spokojnie Hamowski — znam i jego rodzinę... wcale się nie kwalifikują na hrabiów.
Prezes usta zaciął, obejrzał się, i wywiódłszy Hamowskiego w boczną uliczkę, począł go z cicha wybadywać.
— Pan znasz jego rodzinę?
— Doskonale... — odpowiedział szlachcic... — Cenię tego młodzieńca i nadzwyczaj go podziwiam, że się tak umiał wykształcić o własnych siłach...
— Tak, tak... nieszczęścia familijne... — rzekł prezes — wiem, wiem... Ten stryj bogaty, który...
— A! to już chyba o innym mowa, nie o moim Wicku — przerwał Hamowski. — Ten stryja żadnego niema... Ojciec jego był przecie u mnie ekonomem, a teraz jest rządcą u hr..... siostra zamężna w służbie u moich krewnych...
Nie mógł dokończyć. Burski odskoczył, załamał ręce, zbladł.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.