Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

— Być że to może? co acan dobrodziej powiadasz! Zlituj się pan... czyż istotnie?
— Ale ja nigdy, panie prezesie — odrzekł poważnie Hamowski — nie mówię czego nie jestem pewnym... Tego chłopca znam od bosych nóg, gdy jeszcze czasem dla fantazyi za gęsiami się upędzał. Przyznam, że już wówczas błyszczały mu oczy niepospolitym talentem... znać było, że to wyjdzie na człowieka... W tem jego zasługa, że oddany przez litościwe dusze do Batignolles, potem do szkoły wyższej w Montparnasse, na ostatek do Heidelbergu... tak się ślicznie potrafił wyrobić.
Nauka to tam jeszcze nic — dodał Hamowski — tę mości dobrodzieju talent od Boga dać może, ale skąd ten chłopak wziął takie maniery... dystynkcyę, ton, elegancyę, powierzchowność pańską... dyabli go już wiedzą... Niepospolity! niepospolity!
Burski stał zasłuchany osłupiały...
— Szanowny panie — rzekł w końcu widocznie zakłopotany, chociaż radby był ukryć wrażenie, już jak ono tam jest, to jest, ale młodemu człowiekowi szukającemu karyery mogłoby to szkodzić gdyby się rozgłosiło, że... że nie jest tym za kogo miano go w towarzystwie. — Mnie to rzecz obojętna, bo cóż mnie to obchodzić może... ale w interesie biednego młodzieńca... lepiejby tego nie rozgłaszać...
— Ja mu także życzę jak najlepiej — odpowiedział Hamowski — ale nie sądzę, żeby zyskał tając się ze swojem pochodzeniem. Co mu to szkodzić może, że jest synem oficyalisty... przecie Lincoln był krawcem... a...