Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy pani tu już oddawna?
— Siedzimy... od kwadransu...
— Zatrzymano mnie przed sklepami, byłbym służył na naznaczoną godzinę... najmocniej przepraszam.
— Ale nam tak miło było tu posiedzieć... tu tak doprawdy ślicznie — odezwała się panienka.
— A! Wiesbaden jest uroczy! — dodał kawaler.
W tem, obracając się około stołu... kawaler ujrzał i ujrzawszy nieznajomego nam sąsiada, stanął... widocznie zmieszany nieco...
Oba oni uśmiechnęli się, ale uśmiech był dziwnie wymuszony i podszyty niewytłumaczonem wrażeniem... Zdawali się oczyma mówić ku sobie: — A! niechże to weźmie licho! — Ale usta zawołały:
— A! dzień dobry! pan tu... dawno?
— Dni parę! Jak się masz?
— To niespodzianka miła...
— Szczęśliwe spotkanie...
Dama milcząco na obu patrzała... Kawaler był w wielkiej niepewności, jak się ma pozbyć niewygodnego natręta... Samotny jegomość zaś owszem, starał się chcieć przyczepić, nie do kawalera... ale do pań mu znajomych. Chwila jakiegoś wahania trwała krótko, ale się wydała długą...
Młody człowiek żywo pozdrowił znajomego i pożegnał go razem, a sam się do swoich pań odwrócił. Pozbywał go się zręcznie... nie można było uchybić damom...
Po twarzy jegomości w rękawiczkach maleńkie przebiegło drgnienie... ale wziął cygaro znowu do