Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

w złym humorze. Sama także zresztą miała słabość do Darnochy i znajdowała w nim nadzwyczajne przymioty... Pragnęła gorąco, aby się te stosunki nie zerwały.
— Chodź pan... — zawołała pośpiesznie zdyszana — chodź pan, zejdziemy gdzie na bok, nie trzeba, ażeby nas widziano razem... Mam panu udzielić przestrogę życzliwą...
Weszli w ciemne ulice parku... Prezesowa tak była zmęczona, że ledwie głos dobyć mogła.
— Wiesz pan już, co zrobił ten niecny Hamowski?
— A! wiem pani! — odparł Darnocha.
— Cóż mówisz na to, co myślisz zrobić... Prezes jest oburzony... moja córka... zmartwiona, ja, co panu tak dobrze życzę, oczybym mu wydrapała. C’est infâme.
— Niech się pani uspokoi — rzekł pan Wincenty — nie umiem w istocie wyrazić mojej wdzięczności... ale wiecznie zostanę pani obowiązanym.
Pocałował ją w rękę, prezesowa zarumieniona ściskała mu dłoń.
Pauvre cher ami! trzeba coś koniecznie poradzić na to... quelque chose d’eclatant!... Prezes poczciwy est susceptible... uczuł to, bo naturalnie... kiedy pan u nas bywasz...
Prezesowa plątała się, bała się nadto okazać współczucia... zbyt wiele obiecać... a lękała się rozpaczy i odstępstwa Darnochy... Walcząc z temi dwoma obawami, niekoniecznie z sercem mówiła... jedno tylko mógł zrozumieć Darnocha, że mu tu