Wtem opamiętała się znowu, że za daleko może zaszła w tych czułościach i przerwała żywo:
— Nie jesteśmy w tej sprawie wcale interesowane... ale smutno jest patrzeć, gdy komu wyrządzają niesprawiedliwość... choćby to była tak świeża znajomość, jak nasza...
Proszę sobie tej mojej trochę natarczywej troskliwości nietłumaczyć inaczej... jak bezinteresowną przyjaźnią...
To mówiąc, prezesowa, która czuła że jej w całej tej rozmowie brakło taktu i cierpliwości, uszła prędko, niezupełnie zadowolona z siebie. Nie chciała się przyznać przed sobą, że się skompromitowała, ale się gniewała na własną porywczość...
Darnocha, po odejściu pani, padł na ławkę, głowę zanurzył w dłonie i dumał... Przychodziły mu nawet projekta ucieczki, brakło pieniędzy i — stracić takie stosunki, takie nadzieje... Co tu począć?
Wstał i przeszedł się ulicą, wzdychając, ryjąc ziemię obcasami, nie śmiejąc wyjść na blask dzienny... krążył tak wśród gęstwiny, nie wiedząc co począć z sobą, gdy traf — (nie jesteśmy pewni, czy traf sam tylko) nastręczył mu Hamowskiego.
Szlachcic szedł wprost na niego, wywijając laską, w wybornym humorze i wcale się nie zmieszał, zobaczywszy swą ofiarę, której śmiertelny cios zadał przed chwilą.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.