Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.

W panu Wincentym młoda krew zakipiała, ale na krótko — wstrzymał się — przez głowę przeleciała myśl.
— Przemówię... spróbuję odezwać się do jego serca ha! jeźli mnie odepchnie, czas będzie zawsze chwycić się ostateczności.
Hamowski go już witał, jakby nigdy nic.
— No, cóż to tak, kawalerze, sam jeden, solo basso używasz przechadzki! hę? to coś osobliwego? bo ci nigdy na miłem towarzystwie nie zbywa... zwłaszcza pięknych pań. — Ha! co za dziw... młodość! młodość! bodaj to ona! skarb to wielki a nie odzyskany... Cuda ona dokazuje.
Stanął i wpatrując się w ponurego Darnochę, spytał:
— Cóż to tak wasze milczący?
Darnocha myślał od czego począć.
— Szukałem właśnie pana radcy... — rzekł pokornie.
— Ty? mnie? byćże to może? czy mam uszom moim wierzyć? Cóż za powód? zwykle daleko przyjemniejsze miewasz towarzystwo...
— Czy zechcesz może pan chwilę posłuchać?
— Chwilę? godzinę! pół dnia... mam czasu do dyabła, a niewiedzieć, co z nim robić...
— Z jakiego powodu... — spytał Darnocha powoli — usiłujesz pan mi szkodzić? Com ja panu uczynił? czem zasłużyłem na jego niełaskę?
Hamowski stanął, podniósł głowę, niby zdziwiony.