Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

żeby was wywieść z głupiego, fałszywego położenia... Musiałem was ratować.
— Ratować! — z gorzkim uśmiechem, przerwał Darnocha — to mnie gubi!
— Wstydź się... co mówisz! — zawołał Hamowski. — Miałżebyś już jakie projekta niedorzeczne?... i na takiej oparte podstawie? Pfuj! to nie może być... nadto jesteś rozsądny....
— Pan doprawdy zdajesz się jeszcze szydzić i naigrawać ze mnie — szepnął Darnocha — czy się to godzi?
— Nie, panie Wincenty — coraz poważniej i surowiej zaczął Hamowski, który przybrał powoli postawę sędziego — nie, możem miał ochotę dać ci surową naukę przed chwilą — przyznaję, teraz jestem zupełnie seryo, mówię z serca i życzliwie. Żal mi ciebie — ten, kto ci tem zmyślonem hrabiostwem usłużył, źle uczynił, ty gorzej jeszcze, żeś je przyjął... Powtarzam ci, przekonasz się o tem w późniejszem życiu, na kłamstwie się nic nie buduje. Mnie zaś żadna siła ludzka zmusić nie może, ani wymódz na mnie, ażebym miał choć milczeniem fałsz potwierdzać... Chwilowo może ci być bolesnem i kłopotliwem, że zmuszony będziesz iść drogą prostą, ale kiedyś — wierz mi, głośno czy cicho — podziękujesz mi za to...
Chciał odejść, Darnocha, cały w płomieniach wstydu i gniewu, powstrzymał go gwałtownie.
— Panie radco — wybuchnął — pan mnie do rozpaczy przyprowadzasz... odbierasz mi los mój przyszły, kiedym go już prawie trzymał w dłoni...