Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

pan pomódz — odsuwając niepotrzebnego współzawodnika — jakiemu konkurentowi.
Hamowski parsknął od śmiechu.
— A! to tak!... — zawołał. — No to radźże sobie sam, jak ci się podoba... Ja już nic więcej do powiedzenia nie mam... Bywaj zdrów...
I machając laską, poszedł dalej.
Darnocha stał, patrząc za nim, ochota go brała zrobić awanturę, ale Hamowski miał i kij gruby, i ręce okrutnie silne... a do czegoby to pomogło?


Cały ten akt dramatu odegrał się dosyć cicho i zamknąłby się był w ciasnem kółku, gdyby złośliwi znajomi Hamowskiego, a niechętni Darnosze — których on sobie swoją arystokratyczną, imponującą postawą naraził — nie szepnęli tu i owdzie o rozmowie i domyślnych jej skutkach.
Plotki mają skrzydła i tyją latając. Nazajutrz, już Burscy, a jeszcze bardziej Darnocha spostrzegł szyderskie wejrzenia, któremi go zewsząd ścigano. Ten i ów, witając go, kładł dziwny nacisk, jakby ironiczny, na tytuł hrabiego. Było to do niezniesienia dla innego, ale w roli Darnochy do wszystkiego się przywyka, a wiele nie słyszeć trzeba i nie widzieć.
Skutkiem zabiegliwości mamy prezesowej, a widocznej słabości córki dla pięknego młodzieńca — chociaż Burski bardzo dlań ostygł — utrzymano dawne stosunki, nie dając wcale poznać, ażeby wagę