Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

ust i bardzo uważnie palić zaczął... Dama z panienką wstała, kawaler im towarzyszył do parku.


Nieznajomy nasz pozostał na miejscu, rękawiczki z niemałym trudem były nareszcie zapięte, cygaro paliło się wybornie, na dnie filiżanki pozostało trochę kawy usprawiedliwiającej przydłuższe zatrzymanie się samotne na krześle.
W tem — pełno zawsze niespodzianek na wodach... zjawiła się, ciągnąc do parku, istota nowa, która wszystkich oczy zwróciła na siebie, a szczególną uwagę naszego podżyłego obserwatora.
Była to... kobieta czy dama, na pierwszy rzut oka, rzecz nierozwiązana; to pewna, że prześliczna istota płci żeńskiej... Była nawet nadto piękną, tak, że zwracała na siebie oczy zbytecznie, co jest wielce niewygodnem... A że szła powoli, sama jedna i strój jej niezmierną, znowu prawie zbytnią, jaśniał elegancyą — złośliwi ludzie gotowi byli domyślać się, że przyjechała z Paryża polować na młokosy i stare grzyby... Twarz tej uroczystej pani miała jakiś wyraz nieoznaczony, trochę zalotny, nieco pogardliwy, niezmiernie śmiały, który cechuje kobiety lekceważące sobie sądy ludzi, bo pewne, że ich mieć będą za sobą, gdy tylko zapragną lub zapotrzebują.
Mimowolnie patrząc na tę śliczną, młodziuchną, tak pociągającą ku sobie panią, przychodziło pytanie i wątpliwość, dlaczego idzie sama, czemu tłum wielbicieli jej nie goni... co rodzi samotność jej: wola jej własna... czy wstręt lub obawa ludzi.