— Dlatego, że pani go widocznie przenosisz nad innych, czemu ja się wcale nie dziwuję — rzekł Starża. — Jest to nawet bardzo widocznem... a że się pani wypierasz, budzi to we mnie podejrzenie, że nie jest jej obojętnym...
— Masz dla niego trochę słabości?
— Dlaczegożbym się zapierać miała — cicho szepnęła Ewelina — słabości mam dużo... Cenię go bardzo, zdaje mi się, żem w nim znalazła człowieka, co nie kłamie, nie gra komedyi, jest sobą, w którym nauka i praktyka życia nie zabiła poezyi... którego dusza jest młodą, świeżą... sympatyczną... Trzebaż nieszczęścia... że ten człowiek jest zimny, ostrożny... nie rozumie mnie może, lęka się — odpycha...
Starża, na to wyznanie niespodzianie, poruszył się aż z krzesła.
— Kochana moja pupilo — zawołał — zupełnie się mylisz, ja także żyłem długo, widziałem wiele, znam ludzi, nie jest on obojętnym wcale — ale jest sumiennym. Rozdziela was położenie towarzyskie, jego zawisłość od ojca, mówić już o nim wam musiał?
— Tak, odmalował mi go ze czcią dziecięcia, jako surowego, ale szlachetnego demokratę...
— Zrozumieć więc łatwo jego powściągliwość i chłód pozorny — musi w sobie tłumić uczucie, które do niczegoby was, prócz do cierpień i walk, nie prowadziło.
Z kolei Ewelina zerwała się z kanapy, rzuciła robotę, załamała ręce.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.