Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

Starża począł się śmiać serdecznie i pocałował ją w rękę.
— O mój Boże! — zawołał — jak ty jesteś zacną i miłą... Ale tsyt! słyszę chód jego na wschodach, to godzina... w której przychodzi zazwyczaj.
— Tak, to on — prędko siadając do roboty, odezwała się Ewelina.
Otwarły się drzwi, wszedł wilk, o którym była mowa. Ewelina, witając się, spojrzała na Starżę, jakby mu chciała pokazać, iż jest bardzo przyzwoitą i nie kompromituje się. Na twarzy Gucia znać było jakieś pomieszanie i smutek...
Przywitawszy się, siadł w kąciku, oczy wlepił w Ewelinę, zdawał się nie wiedzieć od czego począć rozmowę.
— Nie jesteś pan chory? — spytał go Starża.
— O! nie wcale.
— Ale ci coś jest? zakłopotany?...
— Doprawdy znajdujesz pan, że nie codzienną moją przyniosłem dziś fizyognomię?
— Co tam panowie po cichu szepczecie? — zapytała gospodyni...
— Spiskujemy... — odpowiedział Starża.
— Nie... nie, nie mamy dla pani tajemnic — przerwał przybyły. — Podziwiam tylko trafność wejrzenia hrabiego, który na wchodzącym zaraz dostrzegł, że na niego spadło jakieś brzemię.
— Brzemię? na pana? — spytała Ewelina wstawszy i zbliżając się do krzesła, na którem usiadł — cóż to panu jest?... mów...